Moskale w Staniątkach. Ostrzelanie Opactwa Sióstr Benedyktynek


            Klasztor w Staniątkach, widok od strony południowej, ok. 1910 r. Fot. Archiwum Klasztoru w Staniątkach 




Rankiem 27 listopada 1914 r. gospodyni klasztorna Stanisława Charytan, nikomu nic nie mówiąc, postanowiła udać się w stronę Niepołomic. Zaintrygowała ją złowroga cisza, jaka zapanowała po odgłosach strzałów dających się słyszeć od kilku dni, zwiastujących rychłe wejście Rosjan do Staniątek. Gdy kobieta dochodziła do gościńca w Baryczowie, usłyszała tętent galopujących koni. Za chwilę otoczona została przez umundurowanych jeźdźców – patrol Kozaków. Przerażona, że może zostać wzięta za szpiega, usłyszała: „Dobre rano”. Zapytali ją, skąd jest i dokąd idzie. Zażądali, by wskazała im drogę do klasztoru. Po uzyskaniu odpowiedzi część jeźdźców udała się gościńcem do Staniątek, a pozostali przez pola w kierunku Podborza. Stanisława zawróciła i biegiem ruszyła ścieżkami na skróty do klasztoru, by oznajmić ksieni, że Moskale będą lada moment.


Ostrzeżenia i przygotowania do inwazji rosyjskiej. Ewakuacja zakonnic

O tym, że wojna wybuchnie, mówiło się już kilka lat przed wydarzeniem, które bezpośrednio doprowadziło do jej rozpoczęcia, tj. zabójstwem arcyksięcia Franciszka Ferdynanda Habsburga i jego małżonki przez serbskiego nacjonalistę Gawryło Principa 28 czerwca 1914 r. w Sarajewie. Po rozpoczęciu działań wojennych (28 lipca Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii) mieszkańcy Staniątek i okolicy byli ostrzegani przez wojsko austrowęgierskie przed działaniami dywersyjnymi i wyczulani na niebezpieczeństwo grożące ze strony wroga. M.in. do stacji kolejowej w Podłężu przyszła telefoniczna informacja o zagrożeniu bombardowaniem z samolotów, a wojsko c.k. armii otrzymało polecenie ostrzeliwania obcych samolotów. Wprawdzie na Staniątki czy okolice nie spuszczono bomb, ale odnotowano krążące samoloty w barwach rosyjskich. Piloci najwyraźniej prowadzili rozpoznanie. Świadkiem przelatującego bardzo nisko nad wsią samolotu był ówczesny rządca staniąteckiego folwarku, Stanisław Banach. Wojskowi zalecili siostrom zamurowanie wszystkich okien piwnicznych, by w ten sposób zapobiec podrzuceniu ładunków wybuchowych, co niezwłocznie zostało wykonane. 


Samolot francuski Nieuport 10 (z lewej), na zdjęciu w barwach francuskich. Z prawej francuski Morane-Saulnier L. w barwach niemieckich – oba typy były na wyposażeniu carskiego lotnictwa. Najprawdopodobniej z takich samolotów rosyjscy piloci wykonywali rozpoznanie nad Staniątkami w sierpniu 1914 r. Fot. Wikipedia



Szlak kolejowy, w tym wszystkie mosty i wiadukty, był patrolowany i strzeżony całą dobę. W wyniku tych działań, ale też i w drodze przypadku, 18 listopada ujawniono pod wiaduktem kolejowym w Podłężu trzy zamaskowane ładunki wybuchowe. Były one ukryte pod słomą, na której żołnierze z posterunku mieli odpoczywać. Śledztwo nie doprowadziło do wykrycia sprawców dywersji.

Za Niepołomicami wojsko zatrzymało samochód, który przemieszczał się bocznymi drogami (m.in. koło Staniątek) z dwoma mężczyznami. Jak się później okazało byli to francuscy oficerowie przewożący gotówkę do Rosji.

Od listopada 1914 do kwietnia 1915 r. zakazane było używanie dzwonów kościelnych. Wprowadzono zakaz używania światła w klasztorze – najpierw na piętrze, później również na parterze. Usunięto nawet wieczną lampę sprzed ołtarza i zawieszono ją przed zakrystią.

Wobec realnego zagrożenia bezpieczeństwa staniątecka ksieni Kazimiera Hilaria Szczerbianka już w nocy z 3 na 4 września 1914 r. postanowiła wysłać połowę swoich podopiecznych do klasztoru sióstr klarysek w Starym Sączu. Wybór miejsca docelowego ewakuacji nie był przypadkowy. Do sądeckiego klasztoru benedyktynki uciekały już w XVII w. przed najazdem Szwedów. Tym razem wyjechało tam 30 staniąteckich zakonnic, z przeoryszą Krystyną Brunicką. Inne wyjechały później na Śląsk i do Wiednia oraz do Poronina. W klasztorze zostały tylko ksieni, szafarka (nadzorująca klasztorne gospodarstwo domowe i zarządzająca spiżarnią) s. Tekla Adelinda Mazoni, kantorka (nauczycielka i prowadząca zbiorowy śpiew liturgiczny) s. Antonina Kolumba Łozińska, dwie konwerski (zakonnice bez wykształcenia, wykonujące prace pomocnicze, np. pranie, sprzątanie itd.) – s. Eufrozyna Maura Montwiłło i s. Ksawera Ludgarda Winiewska oraz ciężko chora na płuca profeska (zakonnica po ślubach zakonnych, która może jeszcze wrócić do stanu świeckiego bez poczytywania jej tego za grzech) z nowicjatu s. Jadwiga Klemensa Drzygiewiczówna, która po miesiącu zmarła. 


Wyjazd zakonnic do Starego Sącza w nocy z 3 na 4 sierpnia 1914 r. Obraz Stanisława Bochyńskiego, 1916 r. Muzeum Klasztoru w Staniątkach


Przemarsz wojsk austro-węgierskich przez Staniątki

Wobec dość szybkiego przemieszczania się Rosjan na zachód, masa żołnierzy c.k. armii przetoczyła się przez Staniątki, by podjąć walkę z nacierającym wrogiem. 8 sierpnia 1914 r. odnotowano we wsi około dwa tysiące żołnierzy, w tym 38 oficerów. Kwaterowali przez jedną noc w obiektach opactwa i w wiejskich domach. Wielu żołnierzy i oficerów wyspowiadało się. Na drugi dzień, w niedzielę, o godzinie 7:00 w staniąteckim kościele odprawiono mszę św. wyłącznie dla wojskowych z odśpiewaniem „Serdeczna Matko” (na mszy było dużo Polaków). Po mszy ksiądz przemówił do żołnierzy rzewnie i podniośle, podnosząc ich na duchu. Przed wymarszem siostry podjęły oficerów śniadaniem, a żołnierze zostali poczęstowani kawą, mlekiem i kawałkiem chleba. 

Kurs pielęgniarski w Podłężu

Wobec dużej liczby rannych żołnierzy c.k. armii powracających z frontu, a także rannych w lokalnych walkach, niezbędne było zwiększenie liczby osób przeszkolonych do ich opatrywania i pielęgnowania. Szkolenia odbywały się nie tylko w miastach. Kurs pielęgniarski przeprowadzono także na stacji kolejowej w Podłężu. Organizatorem i instruktorem szkolenia, które miało wymiar teoretyczny i praktyczny na zasadzie symulacji kontuzji i ran oraz ich zaopatrzenia, był krakowski chirurg, społecznik, dr Adolf Klęsk. Uczestniczyły w nim młode kobiety z okolicznych miejscowości, w tym pięć klasztornych aspirantek chórowych pod opieką guwernantki z konwiktu. Wszystkie zdały egzamin i otrzymały patent pielęgniarski w zakresie zaopatrywania ran oraz pielęgnowania rannych i chorych. Pomocy takiej udzielały m.in. rannym żołnierzom powracającym z pola walki transportem kolejowym, w czasie postoju pociągu w stacji.

Należy nadmienić, że pod koniec sierpnia w okolicy masowo występowały choroby zakaźne. Ksieni i kilkanaście sióstr zapadły na cholerę, ale z łagodnym przebiegiem, a na wsiach najbardziej dały się we znaki czerwonka (choroba występowała prawie w każdym domu), tyfus i ospa. 

Poczęstunek rannych i chorych żołnierzy na stacji

Pociągi przewożące rannych i chorych żołnierzy z frontu zatrzymywały się na stacji Podłęże. Miejscowa ludność – w tym przede wszystkim dystyngowane panie, ale także proste kobiety – postanowiła wykorzystać postój pociągu na zorganizowanie poczęstunku dla poszkodowanych. Wyznaczano dyżury dla poszczególnych, zorganizowanych grup mieszkańców. Prym w tej formie pomocy wiodły panie z Niepołomic, które najliczniej przystąpiły do akcji.  

Klasztorowi przypadł termin dyżuru na 9 września. Gospodyni klasztorna Stanisława Charytan, aspirantki chóru klasztornego, dziewczyny służące oraz panny Stronerówny (córki dyrektora dóbr klasztornych i nauczycielki) przyjechały na stację sześcioma wozami drabiniastymi z prowiantem, który zawierał: chleby, bułki, mleko ze wszystkich folwarków, ugotowane na twardo jaja, sery, masło oraz napoje w postaci herbaty i kompotu, a także sok malinowy do wody. W celu serwowania posiłków ustawiły na peronie podłużne stoły i ławy oraz małe stoliki, które pełniły role bufetów. Gdy pierwszy pociąg z kilkuset rannymi przyjechał około godziny szóstej rano, wszystko już było przygotowane. Żołnierzom, którzy nie byli w stanie wysiąść z wagonu, prowiant donoszono na miejsce. Jedzenie jeszcze dowożono, a dyżur zakończono o godzinie 22:00.


Ranni żołnierze wycofani z wschodniego frontu, na stacji kolejowej w Podłężu, 9 września 1914 r. Fot. domena publiczna 



Poczęstunek dla rannych żołnierzy zorganizowany na stacji kolejowej w Podłężu 9 września 1914 r. Fot. domena publiczna  


Ułani węgierscy

18 września do klasztoru trafiło 42 rosłych, ale zabiedzonych i głodnych ułanów węgierskich. Przybyli z oficerem, który powiedział, że tylko tylu ich zostało ze 180-osobowego pododdziału – po tym, jak został okrążony i ostrzelany przez Kozaków. Węgrzy zostali zakwaterowani w oficynach i poczęstowani obiadem. W posiłku uwzględniono paprykę, tradycyjną przyprawę węgierską. Wszystkich wojaków ujęła polska gościnność. 

Szpital w klasztorze

10 sierpnia ksieni wystąpiła do Naczelnej Komendy Wojskowej z propozycją urządzenia szpitala polowego dla rannych żołnierzy. Oprócz chęci niesienia pomocy potrzebującym miała na uwadze zabezpieczenie opactwa przed grożącymi rekwizycjami wojennymi. Obiekt szpitalny był oznaczany flagami Czerwonego Krzyża i austriacką, co chroniło jego właścicieli przed obowiązkowymi, wojennymi świadczeniami na rzecz wojska. Tu warto nadmienić o dalekowzroczności ksieni w tym względzie. Na długo przed wybuchem wojny, już 22 listopada 1912 r., wystąpiła do starostwa bocheńskiego z deklaracją utworzenia szpitala dla 60 rannych lub chorych, gdyby zaistniała taka potrzeba.


Deklaracja ksieni opactwa z 1912 r. o przeznaczeniu części klasztoru na szpital wojskowy w przypadku zaistnienia wojny. Archiwum klasztoru w Staniątkach


Wyrażenie zgody na urządzenie szpitala w klasztorze poprzedzono wojskową wizytacją pomieszczeń, którą odbył przyszły komendant placówki, by sprawdzić, czy spełniają wymogi, przede wszystkim sanitarne. Sprawdzenie wypadło pomyślnie i szpital urządzono w salach lekcyjnych szkoły klasztornej z wykorzystaniem do tego celu 100 łóżek z pościelą z konwiktu i pokoi gościnnych. Wyznaczono pomieszczenia na salę opatrunkową, sale chorych, kancelarię wojskową i jadalnię dla pacjentów. Klasztor zapewniał utrzymanie i opiekę nad chorymi, a wojsko – lekarza, medykamenty i opatrunki.

Pierwsi ranni, przeniesieni z tarnowskiego szpitala, przybyli w niedzielę 12 września wieczorem. Na początku, gdy nie było jeszcze stałego lekarza, przyjmowano tylko lżej rannych. Starano się ich lokować w salach według narodowości. Przez szpital przewinęli się Polacy, Austriacy, Rusini, Niemcy, Czesi, Słowacy, Węgrzy, Włosi, a nawet Turcy i Bośniacy. Dojeżdżającymi lekarzami byli niemiecki wojskowy z Kłaja oraz Polak, doktor Surowiec, rezydujący w stacji Podłęże, zapamiętany jako bardzo zacny medyk. Pacjentów przybywało i finalnie przyjęto ich więcej, niż wcześniej zakładano.


Szpital w klasztorze od 17 września do 8 listopada 1914 r. Od 28 do 29 listopada 1914 r. szpital dla Rosjan. Od lutego do maja 1915 r. odtworzenie szpitala z komendanturą i personelem węgierskim dla c.k. armii (najwięcej rannych Węgrów). Obraz Stanisława Bochyńskiego, 1916 r. Muzeum Klasztoru w Staniątkach


Gdy w szpitalu zwolniło się trochę miejsc, ksieni wystąpiła do krakowskiej komendy Legionów z ofertą przyjęcia na rekonwalescencję legionistów, co spotkało się z pozytywnym odzewem. Wkrótce przybyło ich 24 wraz z oficerem. Przy okazji przełożona poprosiła, by przyjęto do Legionów rządcę klasztornego w charakterze sanitariusza, co też zostało uwzględnione. Banach nie miał dużo pracy, gdyż gospodarstwo klasztorne było w dużej mierze opuszczone na skutek poboru mężczyzn do wojska. W tej sytuacji faktycznie mógł wypełniać również funkcję „saniteta”. Wcześniej do Legionów wstąpił pisarz klasztorny Stanisław Stach.

W związku z zajęciem Tarnowa przez Rosjan i ich szybkim przemieszczaniem się w kierunku Krakowa, w niedzielę 8 listopada wieczorem przyjechały samochody z oficerem i sanitariuszami, by zabrać pacjentów, żołnierzy c.k. i legionistów. Ewakuacja wojskowych pacjentów wzbudziła przerażenie wśród mieszkańców, bo oznaczała rychłe wejście Rosjan do Staniątek. Tymczasem ludzie słyszeli od żołnierzy o okrutnym zachowywaniu się Kozaków. 

W poniedziałek rano z klasztoru wyjechali ostatni pacjenci. Wojskowi c.k. jak i legioniści wyrazili siostrom wielką wdzięczność za opiekę stosownymi wpisami do księgi pamiątkowej.  



Ewakuacja mieszkańców i reszty zakonnic. Kolejne kwaterunki wojska

Po odjeździe szpitala huk armat był coraz donioślejszy w Staniątkach, co świadczyło o zbliżającym się froncie. Nastąpił exodus ludności cywilnej i masowy odwrót wojsk c.k. armii z amunicją i żywnością od Bochni. Drogi, w tym te wokół klasztoru, były zatłoczone wozami. Podobnie było na szlaku kolejowym, gdzie składy stały godzinami w polach. Most na Wiśle został wysadzony. Gospodarze, m.in. ze Staniątek, wywozili furami swoje rodziny. Uciekali niepołomiczanie, a biedni Żydzi niepołomiccy, których nie było stać na zaprzęg, ręcznie ciągnęli wozy z dobytkiem.

Dyrektor Stroner też postanowił ewakuować się z rodziną, tj. z córkami i żoną Marią, nauczycielką. Tę decyzję przyspieszył nocny incydent z austriackim majorem, który – chcąc wejść ze swoimi żołnierzami na kwaterunek – z powodu opóźniania otwarcia bramy gospodarczej przyłożył dyrektorowi rewolwer do piersi. Na szczęście szybko interweniował przebywający w rezydencji były adiutant księcia Ferdynanda i zgromił oficera. Stroner przypłacił to zdarzenie atakiem serca. 

Ksieni, namawiana, by również wyjechała z resztą zakonnic, wyekspediowała do Poronina pod opieką Stronerów siostry Łozińską, Mazoni i Miniewską oraz służebniczkę Samuelę Bukównę. 10 listopada po obiedzie wyjechali ze Staniątek dziesięcioma wozami wraz z innymi 50-cioma mieszkańcami. Wyjeżdżających, oprócz ksieni, pożegnali m.in. trzej księża jezuici i klasztorny stolarz, Franciszek Gwóźdź. Pod wpływem emocji dostał ataku serca i zmarł dwa dni później. 

Pozostałe siostry wyjechały do Dziedzic na Śląsku i do Wiednia. Ksieni została z s. Eufrozyną, dwiema służebniczkami i służącymi kobietami oraz trzema ojcami jezuitami. Warto odnotować, że przed wybuchem wojny w opactwie było 50 benedyktynek. Klasztor opuściła również służba męska.  

Do opactwa przybywały na krótki kwaterunek kolejne pododdziały wojska c.k. Żołnierzom proponowano nocleg w szkole, a 35 oficerów chciało pokoje w klasztorze. Gdy dowiedzieli się, że w klasztorze był szpital, zrezygnowali z obawy przed zarazą. Zamieszkali w rezydencji i oficynach. Wśród oficerów był kapelan, były nauczyciel dzieci zabitego księcia Ferdynanda. Okazał się być życzliwym człowiekiem i poradził ksieni, by Rosjan przyjęła z uprzejmością, bo „serce chwyta za serce”. Jak się później okazało, takie podejście do najeźdźców było bardzo racjonalne.

Przez dwa dni, tj. 15-16 listopada w klasztorze została ulokowana poczta polowa. Korespondencje i pakiety dla wojska były przywożone samochodami i czterokonnymi powozami.

Artyleria w Zagórzu

20 listopada ksieni wraz z konwerską s. Eufrozyną i gospodynią klasztorną Stanisławą udała się do folwarku w Zagórzu. Okazało się, że tam – podobnie jak w Staniątkach – zajęła pozycje artyleria. Na pagórkowatych polach poustawiane były armaty z lufami skierowanymi na powitanie Rosjan. Oficerowie, w większości Węgrzy, z własnej inicjatywy objaśnili przybyłym mechanizm strzału, a także budowę pocisków – szrapneli. W tym samym dniu wojsko stacjonujące w Staniątkach i Zagórzu otrzymało rozkaz wymarszu w kierunku Bochni, Łapanowa i Limanowej. Jak się później okazało, to właśnie pod Limanową i Łapanowem doszło do jednej z bardzo ważnych bitew (2–12 grudnia) i strategicznego zwycięstwa wojsk austro-węgierskich. 

Ksieni „zakopuje pieniądze i skarby”

Ksieni, zdając sobie sprawę z tego, że opactwo nie ustrzeże się przed grabieżami żywności, większą jej część postanowiła ukryć po strychach, piwnicach i pobocznych składzikach. Najlepsze wino zakopała w klombie w podworcu, zostawiając w piwnicy gorszej jakości wino mszalne. Wydawało się jej, że robi to bez świadków. Jednak okazało się, że wypatrzyła ją jedna ze służących, która rozpowiedziała po wsi, że ksieni „zakopała skarby i pieniądze”.  

Walki w okolicy Staniątek i ewakuacje

Pod koniec listopada strzały armatnie były coraz głośniejsze, a odgłosy karabinów piechoty świadczyły o tym, że wróg jest coraz bliżej. Walki toczyły się już koło Niegowici, Brzezia, Dąbrowy, Kłaja, Sitowca. Było realne niebezpieczeństwo, że zbłąkana kula może trafić kogoś w podworcu. 

26 listopada o północy wysadzono wiadukt kolejowy, pozrywano tory, sieci telegraficzne i telefoniczne, a ostatni pociąg z Podłęża zabrał personel kolejowy, dokumentację, szpitale polowe z podłęskiej stacji i z Niepołomic oraz wojsko ochraniające wiadukt i szlak kolejowy. W niepołomickim szpitalu, zlokalizowanym w budynku z urzędem podatkowym i szkołą, Austriacy pozostawili kilkunastu dogorywających, śmiertelnie rannych żołnierzy. Według późniejszej relacji rosyjskiego lekarza odór z ich rozkładających się ciał roznosił się po budynku. 27 listopada, w dniu wejścia Rosjan do Niepołomic, wszyscy zmarli.

Ewakuowano staniątecką pocztę, która funkcjonowała w budynku opactwa od 1895 r. do 10 listopada 1914 r., a później, do dwóch dni przed ewakuacją – na stacji w Podłężu. W ten sposób okoliczne wsie, w tym klasztor, zostały odcięte od jakichkolwiek informacji.

Tuż przed wejściem Rosjan do Staniątek przybył do klasztoru oficer austriacki z 37 wygłodzonymi żołnierzami – z prośbą o jakikolwiek posiłek. Prawdopodobnie grupa przez pomyłkę ominęła Brzezie, gdzie miała się stawić. Być może to uratowało ich zresztą przed niechybna śmiercią z rąk Rosjan. Po posileniu się odeszli w kierunku Wieliczki. Jeszcze w nocy ksieni udzielała pomocy przybywającym pojedynczo lub w kilkuosobowych grupach rannym i wygłodzonym wojakom c.k., m.in. dając im podwodę w kierunku Wieliczki.

Moskale w Staniątkach (28 listopada)

Rosjanie przybyli do klasztoru 28 listopada w porze śniadaniowej, po przeprowadzonym dzień wcześniej rozpoznaniu przez patrole kozackie. Najpierw weszła sama piechota bez oficerów. Kozacy objeżdżali wieś, strzelając w powietrze. Oznajmiali w ten sposób, że wieś jest ich. Ksieni – zgodnie z wcześniejszą radą austriackiego kapelana – postanowiła ich przyjąć gościnnie. Nakazała otworzyć furtę i kierować piechurów do pierwszej rozmównicy. Przez okratowane okno żołnierzom podawano herbatę, kawałek chleba i kiełbasy. Rosjanie zachowywali się zupełnie przyzwoicie, oprócz srogiego kaprala, który usilnie chciał wejść do klasztoru w poszukiwaniu Austriaków. Ostatecznie udało mu się wejść tylko do ogrodu klauzurowego – bramą, przez dziedziniec, po czym zrobił dziurę w parkanie koło stawu i wypadł na wieś z dwoma żołnierzami. 


Kozacy tereccy z 1 Terskiej Dywizji Kozaków (region Kaukazu nad rzeką Terek). Byli w Staniątkach. Fot. Wikipedia


Wkrótce zaczęły przybywać na kwaterunek rzesze rosyjskiego wojska z oficerami, które zajmowało chałupy w całej wsi. Sztab piechoty z generałem Radko Dimitriewem (wtedy jako dowódca 3 Armii przebywał krótko w Staniątkach) i kapelanem (batiuszką) ulokowali się w rezydencji ojców jezuitów, którzy wcześniej, za zgodą biskupa Adama Stefana Sapiehy przenieśli się do klasztoru. Dowództwo kozackie zajęło dom rządcy klasztornego, a generał artylerii ze swoim sztabem – oficyny przy stawie. W innych, starych oficynach zakwaterowali się oficerowie niższej rangi różnych formacji. 


Ksieni zabraniająca oficerom rosyjskim wejścia do klasztoru 28 listopada 1914 r. Obraz Stanisława Bochyńskiego, 1916 r. Muzeum Klasztoru w Staniątkach







Gen. Radko Dimitriew (Bułgar, który przeszedł w 1910 r. do armii carskiej), jeden z dowodzących oblężeniem Przemyśla. Na przełomie listopada i grudnia 1914 r. był krótko w Staniątkach jako dowódca 3 Armii Imperium Rosyjskiego. Fot. domena publiczna


Uwagę jednego z żołnierzy zwrócił gryf – herb fundatorów klasztoru umieszczony nad portalem furty, przedstawiony jako mityczne zwierzę z głową orła i skrzydłami oraz tułowiem, kończynami i ogonem lwa. Rosjanin, oburzony widokiem, zwrócił się ostro do ksieni: „No szczo ty, polskij oreł?”. Aby nie drażnić żołdaka, zakonnica nakazała zdjąć herb i umieścić w tym miejscu obraz św. Antoniego. 


Herb fundatorów staniąteckiego klasztoru. Poniżej napis: Jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko nam. Fot. Wojciech Wójcik, 2022

Podjęcie generałów i oficerów śniadaniem oraz wyjście ks. superiora „po angielsku”

Gdy sztaby rosyjskie przybyły na podworzec, żołnierze natychmiast opuścili rozmównicę. Ksieni podjęła rosyjską starszyznę oraz batiuszkę – sprowadzonych do rozmównicy przez jezuitów – mięsnym śniadaniem w celu pozyskania ich względów dla opactwa. Taktycznie uprzedziła, że nie może dać im zakwaterowania w klasztorze, gdyż obowiązuje tu – pod groźbą klątwy – zakaz wpuszczania obcych, w szczególności mężczyzn. Zaproponowała im kwaterunek w wyżej wymienionych miejscach, na co przystali. Ponadto, w celu zapewnienia sobie jakich takich względów oraz bezpieczeństwa dla klasztoru, ksieni zaoferowała urządzenie szpitala – podobnie jak dla c.k. armii. Miło przyjęli tę ofertę, przyznając, że z pewnością będą mieli rannych. Śniadanie trwało cztery godziny. Lalo się wino, a później goście przeszli na sam rum, który mieli ze sobą. W trakcie biesiady ks. superior Wojciech Płukasz, zapewne w celu pozyskania sobie sympatii jednego z oficerów, obiecał mu butelkę wina. Licząc na to, że oficer nie przywiązał większej uwagi do obietnicy, postanowił niepostrzeżenie wyjść z przyjęcia. Okazało się jednak, że pobudzony już nieźle Rosjanin nie zapomniał o obietnicy i zaczął się głośno dopytywać ksieni, gdzie jest ksiądz („kuda on je da?”), który obiecał mu „wyno”. Nie dawał odporu i ksieni, chcąc się pozbyć kłopotu, wcisnęła mu do łapy butelkę. Na zakończenie śniadania „goście” wpisali się do księgi pamiątkowej i wprosili na obiad dla 15 osób.

Rosyjski szpital w klasztorze

W tym samym dniu wieczorem na podworzec zajechało osiem parokonnych „bud” oznakowanym czerwonym krzyżem z ciężko rannymi żołnierzami. Był to szpital polowy Rosjan. Po akceptacji pomieszczeń jako szpitalnych lekarze zdecydowali o umieszczeniu w salach 40 ciężko rannych, w tym dwóch rosyjskich oficerów i sześciu jeńców c.k. Rosjanie dysponowali własnym, bardzo silnym oświetleniem elektrycznym. Od razu napalili w piecach tak, że mało co nie popękały. Ksieni była pod wrażeniem troskliwej opieki rosyjskiej służby medycznej nad rannymi.

W najcięższym stanie było dwóch żołnierzy rosyjskiej armii. Jeden, prawosławny Rosjanin, był ciężko ranny w krtań i strasznie charczał, a drugi – Polak w służbie carskiej, katolik, Jan Ochocki, dostał ciężki postrzał w brzuch. Ksieni namawiała ich do wyspowiadania się. Chcieli to odłożyć na następny dzień, ale przełożona, widząc, że są w beznadziejnym stanie, w końcu przekonała ich do niezwłocznego skorzystania z sakramentu. Ks. Holik wyspowiadał Polaka, a komunii i namaszczenia olejem miał mu udzielić na drugi dzień. Rosjanin prosił o wezwanie batiuszki. Ten jednak, chociaż był w rezydencji, nie raczył przybyć. Polak, żonaty i posiadający dzieci, zdając sobie sprawę, że kończy życie, poprosił ksienię, by powiadomiła rodzinę o jego losie, jeśli tylko będzie możliwość. Zdążył podać adres na Wołyniu. Obaj ciężko ranni zmarli następnego dnia nad ranem. Ksieni wskazała sanitariuszom, gdzie mogą pochować zmarłych. Wybrała miejsce pochówku w polu przy krzyżu, przy skrzyżowaniu dzisiejszych ulic Droga Królewska i Zagórska w Staniątkach. 


Fragment wspomnień ksieni, zawierający ostatnią wolę śmiertelnie rannego Jana Opackiego, Polaka z armii carskiej, zmarłego 29 listopada 1914 r. i pochowanego w polu przy krzyżu, przy skrzyżowaniu dzisiejszych ulic Królewskiej i Zagórskiej w Staniątkach. Archiwum Klasztoru w Staniątkach



Krzyż przy skrzyżowaniu ulic Droga Królewska i Zagórska w Staniątkach. Fot. Wojciech Wójcik, 2022                      


Rosyjski szpital z niewiadomych przyczyn 29 listopada w godzinach popołudniowych został ewakuowany ośmioma krytymi płótnem furgonami i przeniesiony do Niegowici.

Grabieże w stajniach i chlewach folwarku w Staniątkach

W dniu wejścia Rosjan do Staniątek zaczęły się masowe grabieże żywego inwentarza i paszy w folwarku. Najpierw Kozacy zakłuli około 60 sztuk największych świń, a w obawie, by nikt im nie zabrał łupu, zakopali je w gnoju. Następnie sukcesywnie je wydobywali, opalali, ćwiartowali i piekli na otwartym ogniu.

Żołnierze zabierali siano i snopy owsa, a niektórzy młócili go kijami i młynkowali. 


Kradzież zboża i siana ze stodół klasztornych w Staniątkach. Obraz Stanisława Bochyńskiego, 1916 r. Muzeum Klasztoru w Staniątkach


Gdy polowy poinformował ksienię o grabieży, sama postanowiła uratować resztę, tj. 13 świń. Z pomocą młodej dziewczyny wygoniła je z chlewów i na oczach zdumionych oraz zaskoczonych żołdaków zagoniła je do klasztoru. Siedem sztuk nakazała zabić przy studni w podworcu i zamarynować mięso, a pozostałe zostały umieszczone w prowizorycznym chlewiku pod schodami prowadzącymi do refektarza.


Ksieni ratująca resztę świń przed Rosjanami. Obraz Stanisława Bochyńskiego, 1916 r. Muzeum Klasztoru w Staniątkach 


Żołnierze rosyjscy chcieli również zagarnąć krowy, jałówki i cielęta. I w tym przypadku szybka reakcja powiadomionej ksieni pozwoliła uratować zwierzęta, które zostały umieszczone w klasztorze. Żołdacy tłumaczyli się, że działają zgodnie z poleceniem kapitana. Według jego wytycznych, jeżeli nie było właściciela, to mogli brać wszystko. W ten sposób obecność ksieni w opactwie chociaż w jakimś stopniu ratowała sytuację. 

Ciekawy był przypadek z ostatnim knurem, którego zabili żołnierze. Zdążyli już opalić go ze szczeciny, gdy o kradzieży dowiedziała się gospodyni klasztorna, Stanisława. Gdy zażądała zapłaty, a żołnierze wymówili się, że to nie oni zabrali zwierzę, postanowiła iść ze skargą do oficera zamieszkałego w domu Walentego Lewińskiego. Oficer ustalił odpowiedzialnego za kradzież, przywołał go i pobił po twarzy, a gospodyni zapłacił 25 rubli. Chyba był to jednak odosobniony przypadek tak ostrej reakcji przełożonego w czasie pobytu Moskali w Staniątkach. 

Oficerowie generalnie zabraniali żołnierzom kradzieży w obrębie klasztoru, ale ich zakazy nie były do końca skuteczne. Gdy wojsko dowiedziało się, że w skrzyniach przy stawie znajdują się odłowione ryby, od razu zainteresowało się nowym źródłem zaopatrzenia. Po skardze, którą organiścina wniosła do oficera, ten rozkazał postawić wartę przy stawie. Kradzieże jednak nie ustawały i ksieni, żeby utrudnić wojsku kradzież ryb, kazała je z powrotem wpuścić do stawu. Żołnierze mieli mierne, albo w ogóle nie mieli pojęcia o obróbce i przyrządzeniu ryby do spożycia. Jeden z żołdaków przyniósł kilka skradzionych ryb do jednej z chat i nieoczyszczone, niewypatroszone, wrzucił do garnka z wodą oraz kazał ugotować. W międzyczasie został wezwany, a gdy przyszedł z powrotem, pokroił i zjadł zimne, na wpół surowe ryby.  

Moskale oczywiście nie oszczędzali mieszkańców wsi i kradli im m.in. ptactwo domowe, a także zakopcowane ziemniaki. W zasadzie nie dopuszczali się czynów rozbójniczych poza dwoma odnotowanymi zdarzeniami w Staniątkach. Ponieważ kradzieże były dokonywane również w nocy, chłopi starali się pilnować dobytku całą dobę. Gdy Jan Twaróg, fornal, przyłapał w nocy Moskala na usiłowaniu kradzieży ziemniaków z kopca i próbował bronić swojego mienia, został przez niego dźgnięty w rękę kindżałem, co spowodowało długo i ciężko gojące się zranienie. Nie ustalono sprawcy tej rozbójniczej kradzieży, ale lekarz rosyjski, z pochodzenia Polak, do końca pobytu wojska w Staniątkach leczył i troskliwie się opiekował pokrzywdzonym. Inny staniątczanin, gdy wybiegł z widłami do Moskali usiłujących ukraść ziemniaki, został przez nich pobity.

Ciekawe, że żadne z przytoczonych źródeł nie odnotowały zgwałceń – przestępstw nierzadko, a nawet często popełnianych przez żołnierzy w czasie wojny. Natomiast, jak opisał to w swoich wspomnieniach mieszkaniec i wójt pobliskiego Brzezia, Jan Szczepanik (1873–1951), w jego miejscowości do takich zdarzeń, a także rozbojów, dochodziło.

Sytuacja na innych folwarkach

Ksieni, zasadnie przypuszczając, że na pozostałych folwarkach również dokonywane są kradzieże, wraz z gospodynią i dwoma parobkami udała się pieszo do Zagórza, gdzie gospodarzem folwarcznym był Józef Święch. Faktycznie wojsko (w większości Kozacy) zabierało siano i owies dla swoich koni. Ksieni uratowała cztery ostatnie krowy, przeganiając je do klasztoru, a siedem cieląt zostało przewiezionych wozem. Przełożona nie zapobiegła jednak kradzieży sześciu koni. 


Ksieni i gospodyni klasztorna pędzące krowy i świnie z folwarku w Zagórzu do klasztoru.  Obraz Stanisława Bochyńskiego, 1916 r. Muzeum Klasztoru w Staniątkach


Żołnierze w zasadzie zachowywali się przyzwoicie względem mieszkańców, a nawet próbowali żartować z ksienią i namawiali ją, by zamieniła się z nimi nakryciem głowy (miała założony kołpak), bo jest podobne do ich czapek. Kradli jednak na potęgę. Nawet nie czekali, by otworzono zamki czy kłódki, tylko wszystko zrywali.

Widok na folwarku w Zakrzowie, gdzie gospodarzem był starszy już wiekiem Franciszek Kwapień, przerażał. Żołnierze jak szarańcza oblegli wielki bróg owsa i ładowali snopki na wozy, a także worki z wymłóconym ziarnem, by zawieźć je na swoje posterunki. Gdy ksieni próbowała ich powstrzymać (bezskutecznie), żartowali: „Pani, to wojna, to wsio możno”. Przełożona spisała numery identyfikacyjne jednostki, jakie żołnierze mieli na mundurach, i dowiedziawszy się, że sztab tej formacji ulokował się na folwarku w pobliskim Bodzanowie, udała się tam z interwencją. Zbliżając się do zabudowań, usłyszała dźwięki fortepianu dochodzące z mieszkania dzierżawczyni majątku, Jadwigi Czarnomskiej, która opuściła Bodzanów przed wejściem Rosjan. Na instrumencie grał – według ksieni pięknie – rosyjski oficer. Przebywający w salonie generał i oficerowie uprzejmie przywitali ksienię i Stanisławę oraz poprosili, by usiadły na kanapie. Za chwilę pojedynczo wszyscy powychodzili. W końcu przyszedł oficer. Wysłuchawszy od ksieni pretensji oraz żądania zapłaty, obiecał, że należność zostanie wypłacona po oszacowaniu wartości zabranej paszy. Faktycznie, w niedzielę po sumie ksieni otrzymała 135 rubli za owies z Zakrzowa. Z pewnością nie była to jednak pełna rekompensata za poniesione straty. 

W sztabie stacjonującym w oficynach ksieni postanowiła również upomnieć się o zapłatę za owies zabrany ze staniąteckich stodół. Otrzymała obietnicę uiszczenia kwoty po powrocie kapitana z pola walki. W innych sztabach żartowano, że „po co siostrom pieniądze”, skoro: „Wy służyt hospody” (służycie Panu). W końcu Rosjanie obiecali wyrównać straty, ale finalnie i tak nic nie zapłacili. 

Żołdacy zabierali wszystko, co było z drewna i nadawało się na opał – nawet części wozów, koła, szprychy itd.

W kolejnym dniu, 30 listopada, ksieni ze Stanisławą znowu pojechały do Zakrzowa. Tam okazało się, że Rosjanie zabrali dziesięć źrebaków i dwa konie robocze. Z kolei w Ochmanowie ukradli cztery konie. Z każdego folwarku zabierali siano oraz wszystkie zboża, rozbierali drewniane płoty i parkany w celu pozyskania drewna na opał. 

Przy okazji objazdu kobiety za zgodą oficera mogły zobaczyć w Ochmanowie tzw. dekunki, czyli głębokie na wysokość człowieka rowy z otworami strzeleckimi w nasypach, przykryte deskami i darniami, mające chronić przed pociskami karabinowymi i odłamkami pocisków artyleryjskich, np. szrapneli. Na polach klasztornych w Zakrzowie i na Balachówce ksieni i Stanisława zauważyły okopane armaty z lufami skierowanymi w kierunku Wieliczki i Krakowa. Usłyszały od żołdaków, że „jakby nie było oficera, to by do monastyru wracały pieszo”. 

Rewizje w klasztorze

Wieczorem 1 grudnia, prawdopodobnie w związku z coraz bardziej słyszalną austriacką artylerią i dużą rotacją stacjonującego w Staniątkach wojska, Rosjanie wprowadzili całodobowe posterunki w bramach wjazdowych do podworca. Zabronili wchodzenia na jego teren nawet wiernym chcącym uczestniczyć we mszy świętej. W przypływie dobrej woli zezwolili jednak warunkowo na uczestnictwo we mszy. Wejście na podworzec i do kościoła oraz opuszczenie tego miejsca odbyło się pod bezpośrednim nadzorem oficera. 

Rosjanie obawiali się m.in. działalności szpiegowskiej i dywersji na opanowanym przez siebie terenie. O takim zagrożeniu miało świadczyć m.in. ujęcie w Wieliczce Austriaka w momencie, gdy rzekomo drogą telefoniczną przekazywał informację o pozycjach rosyjskich, czy ujęcie dwóch rosyjskich dezerterów.

3 grudnia do furty zaczęli się ostro dobijać Moskale. Pięciu oficerów z towarzyszącymi im dwoma Kozakami przyszło w celu przeprowadzenia rewizji w klasztorze w poszukiwaniu Austriaków, na rzekome polecenie generała. Nie chcieli nawet słuchać o klauzurze, postawili wartę przy furcie i w obecności ksieni oraz gospodyni przez dwie godziny przeszukiwali kolejne pomieszczenia. Gdy przechodzili przez gospodarczy dziedziniec, zaintrygował ich odgłos dudnienia kroków świadczący o tym, że stąpają nad jakąś próżnią. Byli pewni, że odkryli jakiś schowek. Sprawa okazała się prozaiczna. Po prostu przechodzili po zamaskowanym kanale odpływowym. Ksieni musiała ich jednak doprowadzić do zlewu, tak aby przekonali się o prawdziwym przeznaczeniu swojego odkrycia. Napotkanego na podwórku niemego trzodziarza, który przyszedł nakarmić świnie, Rosjanie podejrzewali, że udaje ułomność. Poddali go sprawdzeniu oraz testom, by pozbyć się podejrzeń. 

W końcu kazali się zaprowadzić do piwnic, które chyba tak naprawdę były ich najważniejszym celem. Na widok butelek wina nagle znikła z ich twarzy srogość. Jednak byli trochę zawiedzeni, gdyż ksieni poczęstowała ich winem na miejscu, a „na wynos” dała im tylko jedną butelkę.

Drugą rewizję Rosjanie przeprowadzili 5 grudnia. Tym razem celem było ustalenie stanu inwentarza i zapasów żywności w klasztorze. Ujawniono ukrywane osiem koni, pięć krów, czternaście jałówek i dziewięć cieląt, co skrzętnie odnotowali. Dodatkowo odkryli pełną siana salę lekcyjną w konwikcie, sporo zboża i mąki. Na uwagę przeszukujących, że siostry mają duże zapasy, ksieni oświadczyła, że musi czymś wyżywić także liczną służbę – na potwierdzenie czego dostarczono sztabowi tzw. etat. Stanęło na tym, że Rosjanie nie będą ruszać zapasów zgromadzonych w klasztorze, ale zboże ze spichlerza zabiorą, płacąc rubla za pud (ok. 16 kg). Ostatecznie jednak rekwizycji nie przeprowadzili.

Wyno – panaceum na wszystko. Higiena oficerów

W szóstym dniu pobytu Moskali w Staniątkach do furty przyszedł rosyjski oficer. Skarżąc się na ból zęba, prosił o pomoc. Ksieni zleciła służebniczce zajęcie się obolałym Rosjaninem. Ta, chyba działając w dobrej wierze, obłożyła mu twarz watą zwilżoną nierozcieńczonym amoniakiem i zaleciła przebywanie w ciepłym pomieszczeniu. Po godzinie rozjuszony oficer przybiegł z powrotem i zażądał pilnego widzenia się z ksienią. W złości zdjął opatrunek i okazało się, że cały policzek jest czerwony, pozbawiony naskórka. Oficer odgrażał się ksieni, że zaskarży ją do komendy wojskowej. Nie pomagały tłumaczenia, że to nie ona go zaopatrzyła, a służebniczka chciała dobrze. Czynił ją odpowiedzialną za działanie zakonnicy. Ksieni na dobre przeraziła się groźbami oficera, ale na szczęście sam ją wybawił z kłopotliwej sytuacji. Oznajmił, że tylko jedno lekarstwo może go uzdrowić: flaszka spirytusu lub „krasneho wyna” na popłuczku. Ksieni obawiała się, że jeżeli cierpiący zastosuje zewnętrznie któryś z żądanych „medykamentów”, to tylko zaogni sytuację. Oficerowi jednak na widok otrzymanej butelki wina gniew przeszedł i wrócił na kwaterunek. Zapewne miał zamiar zastosować inną metodę aplikacji „leku”.

Oficerowie bezustannie dopraszali się o umożliwienie im ciepłej kąpieli, ponieważ – jak twierdzili – nie mieli do tego sposobności od początku wojny. Nie dali się zbywać na dłuższą metę, i w końcu – nie chcąc im udostępnić klasztornej łazienki, ale i dłużej nie drażnić – ksieni zorganizowała im kąpanie w pierwszej rozmównicy, poza klauzurą. Nie byli do końca zadowoleni, gdyż do usługiwania przy kąpieli ksieni wyznaczyła starsze kobiety, a oni domagali się młodszych. Kapitan, chcąc się odwdzięczyć za zorganizowanie kąpieli, przysłał trzy swoje wozy drewna opałowego (z klasztornego lasu) na potrzeby sióstr.

Aeroplan nad Staniątkami

6 grudnia po południu przelatywał nad wsią samolot c.k.  Lotnicy najwyraźniej prowadzili rozpoznanie rosyjskich pozycji. Rosjanie, dostrzegłszy samolot, natychmiast zaczęli strzelać. Jak się okazało – skutecznie. Pilot z unieruchomionym w wyniku ostrzału silnikiem zmuszony był wylądować na pastwisku za torem. Lotnicy sygnalizowali białą chustą, że się poddają i by do nich nie strzelać. Szybko zostali ujęci i doprowadzeni do rządcówki. W czasie konwojowania pilotów masa rosyjskich żołnierzy przyglądała im się z zadowoleniem. W pewnej chwili podoficer wydał żołnierzom rozkaz oddania honoru Austriakom, co natychmiast karnie wykonali, salutując. Piloci po wstępnym przesłuchaniu zostali przewiezieni do Bochni, a samolot, na którego obejrzenie Rosjanie zezwoli ludności, został rozebrany na większe fragmenty i na dwóch wozach wywieziony. Według późniejszej relacji Rosjanina znającego język niemiecki, jeden z pilotów wyraził obawę co do dalszego ich losu: „Was werden sie jetzt mit uns machen?” (Co teraz z nami zrobią?).


Samoloty armii austro-węgierskiej w I wojnie światowej. U góry Lloyd C.I, na dole po lewej Rumpler Taube, po prawej Albatros B.I. Jeden z takich latał nad Staniątkami 6 grudnia, postrzelany musiał lądować na łące za torami, a piloci zostali ujęci przez Rosjan. 8 grudnia piloci pomagali wstrzelić się artylerii w cele w Staniątkach (pierwszy pocisk uderzył w klasztor ok. 15:00). Fot. domena publiczna                                                                                                                                                                                                                                                                                           

Przygotowania Rosjan do bitwy w Staniątkach

6 grudnia od około ósmej wieczorem odnotowano w podworcu duży ruch pojazdów wojskowych. Wyjeżdżała większość oficerów zakwaterowanych w rezydencji, domu rządcy i oficynach przy stawie. Ekipy techniczne z narzędziami wyjeżdżały w kierunku Niepołomic. Panował duży ruch samochodów, powozów i forszpanów (woźniców z zaprzęgami konnymi wykonujących zlecenia przewozu). Przez podworzec całą noc przechodziły duże ilości żołnierzy. Te ruchy rosyjskiego wojska, a także austriackie rozpoznanie lotnicze, zapowiadały nieuchronne starcie. 

Od godzin rannych następnego dnia Rosjanie przystąpili do przygotowywania i zajmowania pozycji obronnych w obrębie klasztoru oraz na terenie do niego przyległym.

Najpierw rosyjski kapitan rozkazał ustawienie karabinów maszynowych na klasztorze. Żołnierze, którzy wspięli się na dach po sznurowych drabinach, uznali jednak, że ulokowani tam byliby łatwym celem. Postanowiono jako osłonę przed ogniem c.k. wojska wykorzystać mur okalający ogród zakonny od południowej i zachodniej strony oraz wykuć w nim otwory strzelnicze, a pozycje zająć od wewnętrznej strony. Rosjanie wdarli się do ogrodu od północnej strony, wykonując otwór w wysokim, drewnianym parkanie naprzeciw domu Kruczkowskiego, (parkan wtedy stanowił północne ogrodzenie od wysokości dzisiejszej ulicy Cmentarnej do domu pp. Kiców). Zaniechali jednak i tej koncepcji z powodu dużych trudności w przebijaniu grubego muru. W końcu ustawili drewniane rusztowania do połowy wysokości muru, z których mieli strzelać przez otwory wydrążone pod dachówką, gdzie mur był znacznie cieńszy. Na zewnątrz ogrodzenia, w okolicznych, pagórkowatych polach wykonali rowy strzeleckie, a zasieki z drutu kolczastego rozłożyli na płaskim terenie. 


Panorama Staniątek z ochronki, 1932. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe                                                    

Pozycje rosyjskie rozciągały się m.in. w Bodzanowie, między Zagórzem i Słomirogiem, od Zakrzowa i Podłęża przez Balachówkę po Chrość i Staniątki, na Grabiu i w Brzegach. W samych Staniątkach rozlokowano cztery pułki piechoty XI Korpusu 3 Armii. Piechota i konnica rosyjska stała również na skraju Puszczy Niepołomickiej. Artylerię z Zakrzowa i Balachówki Rosjanie wycofali na skraj Puszczy za cmentarz niepołomicki. Armaty polowe ustawione na Podborzu i w Dąbrowie strzelały później w kierunku Zagórza, Słomiroga i Suchoraby).

Artyleria austriacka ulokowała się na pagórkach Zabawy, prawdopodobnie też w Biskupicach. C.k. lotnictwo na bieżąco prowadziło rozpoznanie lokacji sił rosyjskich. Z kolei Rosjanie zatrzymali trzech dywersantów węgierskich, którzy, ubrani w łachmany, zerwali Moskalom sieć telefoniczną.  

Rosyjskie przygotowania oddziaływały przygnębiająco na ludność, jak i na osoby zamieszkujące w klasztorze. 

Klasztor jak arka Noego

Austriacy rozpoczęli ostrzał Staniątek 8 grudnia w trakcie porannej mszy św. Pociski leciały na wieś, stawy, dziedziniec klasztorny. Pod gradem kul ludność z podręcznym dobytkiem ale i z inwentarzem żywym gremialnie ściągała do klasztoru, by się schronić. Bydło i trzoda były wprowadzane przez główną furtę, korytarzami na dziedziniec klauzurowy. Ludzie, w tym dzieci i ciężko chorzy (m.in. Pilch z Podłęża, ojciec księdza z zakonu Cystersów, przywieziony na małym wózku przez żonę i córkę), zalegali na podłogach, a ci, którzy nie mieścili się w pokojach szkolnych, kładli się również na posadzkach dolnych korytarzy. Zatłoczone pomieszczenia szybko wypełniły się nieprzyjemnym powietrzem. Uciekinierom udostępniono kuchnię klasztorną, by mogli przygotowywać sobie skromne posiłki. Dzieciom ksieni dawała jedzenie z kuchni zakonnej. 


Mieszkańcy zdążający 8 grudnia 1914 r. do klasztoru w celu schronienia się przed atakiem. Obraz Stanisława Bochyńskiego, 1916 r. Muzeum Klasztoru w Staniątkach                                                                                                                

Pierwsze trafienie

Pierwszy pocisk artyleryjski uderzył w klasztor między 15:00 a 16:00. Kula wystrzelona z kierunku od Biskupic przebiła ścianę pod samym dachem i wpadła do łazienki, demolując pomieszczenie. Na szczęście nikomu nie uczyniła szkody. Cudem uratował się fornal, który chwilę wcześniej tamtędy przechodził. 


Zniszczenia w łazience. Fot. Archiwum Klasztoru w Staniątkach


Około południa, gdy nastąpiła chwila przerwy w ostrzale, nad Staniątkami pojawił się austriacki samolot rozpoznawczy, którego pilot zapewne oglądał efekty bombardowania. Rosjanie natychmiast otworzyli do niego ogień z karabinów, lecz strzały były niecelne.

„Wizyta” Moskali w szkole

Nocą z 8 na 9 grudnia żołnierze z obsługi karabinów maszynowych ulokowanych w murze wybili szyby w oknie jednej z sal szkolnych. Otworzyli okno, weszli do środka i splądrowali gabinety z pomocami naukowymi. Pozrywali zamknięcia szuflad i szaf, porozrzucali ich zawartość, a eksponaty ptaków i zwierząt wyrzucili na zewnątrz. Wypili ze słoików roztwór alkoholowy, w którym były zanurzone jaszczurki i węże (najwyraźniej nie zakąszali, bo zostawili gady nietknięte…). Jeden z Moskali musiał się „naciąć” na jakiś chemiczny odczynnik, bo zostawił ślad zwrotu na szafie. Ze szkolnego strychu Rosjanie zabrali m.in. około 100 kg mydła.

Drugi dzień ostrzelania opactwa i pierwsza ofiara

9 grudnia od siódmej rano do późnego wieczoru trwał ostrzał artyleryjski i karabinowy. Pociski eksplodowały m.in. w ogrodzie zakonnym, niszcząc cenne okazy roślin, wybijając wszystkie szyby w oranżerii i cieplarce, demolując pielęgnowany przez lata szpaler grabowy. Jeden z pocisków wyrwał kilkumetrowej długości wyrwę w murze od strony południowej. Szrapnele eksplodujące nad podworcem uszkodziły ściany refektarza i kuchni, a wpadające do niej przez okno ołowiane kulki o mało co nie zabiły przebywającej tam s. Eufrozyny. 

Pierwszą ofiarą śmiertelną była Helena Szewczykowa. Kobieta wchodziła do budynku z podworca klauzurowego po nakarmieniu swojej krowy ulokowanej w klasztorze, kiedy dosięgła ją kula karabinowa. Pocisk przeszył pierś i wyszedł pod łopatką. Ciężko ranna dotarła jeszcze do korytarza szkolnego i upadła. Zmarła po ciężkich cierpieniach na trzeci dzień po postrzale. Helena Szewczykowa prawdopodobnie zamieszkiwała z rodziną w nieistniejącej już dzisiaj (przeniesionej do skansenu w Wygiełzowie), czworokątnej zabudowie po południowej stronie klasztornego muru, w bezpośrednim sąsiedztwie posesji zamieszkiwanej obecnie przez p. Mandecką i jej rodzinę.


Helena Szewczyk ciężko ranna od kuli karabinowej 9 grudnia 1914 r. Obraz Stanisława Bochyńskiego, 1916 r. Muzeum Klasztoru w Staniątkach


W Zagórzu trzy stodoły z resztami zboża i słomy oraz dębowy spichlerz objęte zostały pożarem spowodowanym przez szrapnel. Ostrzał Zagórza był bardzo intensywny, o czym świadczył chociażby fakt stwierdzenia 55 dużych lejów (głębokich na wysokość człowieka) na powierzchni jednego łana (w przybliżeniu około 17 hektarów; kwadrat o boku 417 m).

Schron w „gróbku”

10 grudnia intensywny ostrzał zaczął się już o wpół do czwartej nad ranem. Około jedenastej ksieni z przebywającymi w klasztorze mieszkańcami odprawiła w kaplicy Matki Boskiej Bolesnej błagalne modły o ocalenie. Jednak z powodu eksplodujących blisko pocisków (siła uderzeń była tak wielka, że posadzka drżała) postanowiła schować się z ludźmi w krypcie pod zakrystią, zwanej gróbkiem, gdzie złożone są szczątki fundatorów. Po niedługim czasie wszyscy jednak wyszli z pomieszczenia z obawy, że łukowate sklepienie się zawali.

W tym dniu od szrapnela spłonęły trzy stodoły w staniąteckim folwarku z resztą jęczmienia i żyta, budynek z kieratem i sieczkarnią oraz dwa brogi słomy. Murarz Ciastoń z żoną pod gradem kul odważyli się wrzucić do ognia poświęconą sól i chleb św. Agaty, co według ludowych wierzeń miało zapobiec dalszemu rozprzestrzenianiu się ognia.

Kulminacja bombardowania wystąpiła między 15:00 a 17:00. Wydawało się, że kule rozsadzą ściany klasztoru. Jeden z większych pocisków uderzył w róg budynku, a inne zrobiły sito w poszyciu dachu i połamały więźbę. Padający śnieg z deszczem zalewał sklepienia. Trafione zostały również klasztorna szkoła i ganek domu rządcy.

Sytuacja we wsiach

Na pociski armatnie i kule karabinowe byli narażeni również mieszkańcy okolicznych miejscowości. Nie wszyscy chcieli opuszczać swoje domostwa, by ewakuować się w bezpieczniejsze rejony. W celu ochrony przed rażeniem pociskami, wykopywali obok domów głębokie na wysokość człowieka jamy oraz nakrywali je deskami, gałęziami i ziemią. Doły pełniły rolę schronów. Z pewnością była to dość skuteczna osłona przed szrapnelami i odłamkami pocisków z ładunkami kruszącymi, ale nie chroniła przy uderzeniu w punkt.

W Staniątkach, w domu rymarza Kiełbickiego, zginęło trafione kulą w głowę czteroletnie, bawiące się przy oknie dziecko. Roztrzaskany mózg znalazł się na suficie.

Żona stelmacha Łapaja została raniona kulą w czoło.

W domu Szczepana Balachowskiego pocisk wpadł przez okno i urwał nogę powyżej kolana przebywającemu tam rosyjskiemu żołnierzowi, nie czyniąc żadnej szkody domownikom.

Dużym zniszczeniom uległ dom na zewnątrz klasztoru, obok stawu, przy południowo-wschodnim rogu zabudowy klasztornej, gdzie przed wojną mieścił się klasztorny sklepik (obecnie zamieszkuje go rodzina pp. Furtków). Dachówki na całym dachu zostały strzaskane, wszystkie szyby w oknach wybite, ściany popękane i podziurawione.

Przed bramą wjazdową na podworzec klasztoru pociski potworzyły leje o obwodzie około 20 metrów, które zaraz zaczęły się wypełniać wodą.

W Zakrzowie od pocisków spaliło się kilka domów, zabita została jedna kobieta. Zabudowania folwarku, podobnie jak w Ochmanowie, nie były uszkodzone.

W Zagórzu spaliły się folwarczne stodoły.

Dzwonnica na celowniku artylerii

10 grudnia rosyjski oficer zażądał od ksieni wydania mu kluczy do dzwonnicy (odnowionej wewnątrz i zewnątrz trzy lata przed wojną). Chciał w niej urządzić punkt obserwacyjny z użyciem lornetki. Jednak już po kilku minutach opuścił budynek, uznając, że jest to miejsce niebezpieczne. Intuicja go nie zawiodła, gdyż zaraz po tym wszyscy usłyszeli wycie austriackiego pocisku, który przeleciał nad zakonnym ogrodem i uderzył w sam środek górnego piętra dzwonnicy. Kula wyrwała dziurę w ścianie, rozbiła filar, uszkodziła blaszane poszycie dachu i zdemolowała drewniane schody. Dzwony zamilkły na ładnych kilka lat.

11 grudnia. Czarny piątek

Austriacka artyleria strzelała wyjątkowo intensywnie przez całą noc z 10 na 11 grudnia. W trakcie porannej mszy o 6:00, w momencie podniesienia, rozległ się straszny huk, a wielki ołtarz aż się zachwiał. Był to efekt eksplozji pocisku dużego kalibru, który uderzył w stolarnię w podworcu, zabijając dwóch Kozaków i sześć koni. Według ksieni były to pociski kalibru 305 milimetrów miotane z krakowskich fortów przez czeskie haubice „Skoda”. Wydaje się to niemożliwe, gdyż donośność takich pocisków miotanych „Skodą” wynosiła około dziewięć kilometrów. Według autora mogły to być raczej pociski kaliber 150 milimetrów. Po takich pociskach zachowały się w klasztorze tzw. szklanki. Parametry leja opisane przez korespondenta krakowskiego „Czasu” odpowiadają wymiarom leja powstającego w wyniku eksplozji takiego pocisku. Ponadto brak informacji, by haubica kalibru 305 milimetrów, nazywana „Chudą Emmą”, była używana w tym obszarze. 


Moździerz oblężniczy (haubica) Skoda model 1911 („chuda Emma”), kaliber 305 mm. Fot. domena publiczna






Czeskie haubice Skoda. Po lewej Feldhaubitze M.14 100 mm, po prawej schwere Feldhaubitze M.14 150 mm. Fot. Wikipedia

Kolejny pocisk tej samej wielkości około 12:30 odbił się od ściany kościoła, powodując w niej wyłomy i pęknięcia, po czym eksplodował na cmentarzu, wyrywając wielki lej w ziemi. Ściany kościoła przyjęły również uderzenia mniejszych pocisków. W wyniku wielu eksplozji szyby okien zostały rozbite, a niektóre okna wyleciały z futrynami. Wyłamana została krata okna nad ołtarzem Pana Jezusa Ukrzyżowanego, a odłamki pocisku i gruz uszkodziły organy. Posadzka kościoła została zaścielona szkłem i gruzem.

W krzyżowy ogień została wzięta rezydencja ojców jezuitów. Około 13:00 pociski rozbiły sklepienie pod gankiem wejściowym, ścianę zewnętrzną koło schodów, przebiły drzwi wejściowe i kolejne do rozmównicy, a eksplodujące w sieni uszkodziły ściany i sklepienie. Pocisk, który wleciał od ogrodu, roztrzaskał okno weneckie i dębowe schody na piętrze, a jego detonacja spowodowała odcięcie ściany od stropu i pęknięcia innych ścian. Kula z kierunku zachodniego przebiła ścianę zewnętrzną i kolejną, wewnętrzną. 


Księża oraz ksieni z zakonnicami na schodach zbombardowanej rezydencji. Z lewej oficyna dla gości. Fot. Archiwum Klasztoru w Staniątkach



Eksplodujące pociski i odłamki gruzu pozabijały i ciężko raniły oficerów kwaterujących w rezydencji. Według ksieni na miejscu zostało zabitych 20 oficerów (według „Czasu” z 21 stycznia 1914 r. – było sześciu zabitych i dziewięciu rannych; według „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” z 23 stycznia – było 15 zabitych i 11 rannych), a inni, ciężko ranni, mieli pourywane kończyny i wykrwawiali się. Ci, którzy ocaleli, próbowali wydostać się z budynku, skacząc z okien na piętrze. Doznawali przy tym złamań kończyn. 

Gdy o zmroku wynoszono do lasu ciała zabitych, a także zabierano rannych, pocisk zabił trzech spośród czterech Rosjan wynoszących na noszach rannego, a także jego samego. W trakcie odgruzowywania budynku, już po odejściu Rosjan, wciąż znajdowano sczerniałe i wydzielające straszny odór ludzkie szczątki: oderwane ramiona, nogi, a także części głowy.

Pociski trafiły i eksplodowały m.in. w sypialni ksieni, którą chwilę wcześniej opuściła, schodząc do kaplicy. Jeden z pocisków dosięgnął również pierwszą rozmównicę, przebijając dach, sklepienia dormitarza i pierwszego piętra. Dużo szczęścia miały przebywające w pobliżu służebniczka Paula Kielar i zastępująca siostrę furtiankę Franciszka Guzikowska.


Zniszczona rozmównica. Po lewej gospodyni klasztorna Stanisława Charytan. Fot. Archiwum Klasztoru w Staniątkach


Najtragiczniejszy w skutkach był wybuch „stopięćdziesiątki” (najprawdopodobniej) o 15:00 w jasnym dormitarzu (części sypialnej, tj. korytarzu z przylegającymi do niego celami) w skrzydle wschodnim klasztoru. Pocisk pogruchotał dachówkowe poszycie dachu, połamał wiązary, zrobił w sklepieniu dormitarza dziurę o długości około sześciu metrów i szerokości od ściany do ściany. Pozostała część stropu została poderwana i osiadła z powrotem na ścianach, cała spękana (trzeba było ją w krótkim czasie rozebrać, gdyż groziła zawaleniem). Ściany w miejscu spojenia ze sklepieniem zostały rozepchnięte na zewnątrz po około sześć centymetrów, a w połowie długości pękły. Runęła murowana ściana z kamiennymi futrynami drzwi do pokoju przełożeńskiego. Posadzka została zaścielona gruzem i kawałkami drewna konstrukcyjnego, a ze ścian spadły lub zostały wyrwane z ram i posiekane odłamkami obrazy z XVII wieku. Fala uderzeniowa wypchnęła drzwi cel (w części z futrynami) oraz ich okna, a także dokonała zniszczeń w sąsiednim dormitarzu. Wszystko w korytarzach i celach zostało pokryte grubą warstwą pyłu. 


Zniszczenia w jasnym dormitarzu po uderzeniu pocisku. Miejsce śmierci jezuitów: superiora Wojciecha Płukasza i Jana Kurcza. W głębi rektor kolegium jezuitów w Krakowie, wtedy dr prawa kan. Jan Roth. Fot. Archiwum Klasztoru w Staniątkach 


Jedną z pierwszych ujawnionych ofiar bomby była Maria Wajdówna, dziewczyna służąca w klasztorze. W chwili eksplozji przebywała w swojej stancji na piętrze, siedziała przy oknie. Nie była w stanie określić, jak długo była nieprzytomna. Gdy wróciła jej świadomość, okazało się, że leży z głową na parapecie wyrwanego okna, w kałuży krwi, raniona odłamkami (m.in. szkła), które z problemami potem usuwano. Z wielkim trudem, z pomocą innych osób, udało się jej zejść po zarzuconych gruzem schodach.


Zniszczenia na  klatce schodowej. Z prawej „szklanki” pocisków. Fot. Archiwum Klasztoru w Staniątkach


Ksieni, gospodyni Stanisława i ks. Holik, który kilka minut przed wybuchem pocisku w dormitarzu wyszedł ze swojej celi i zszedł na dół pod kaplicę MBB, zaczęli się niepokoić o pozostałych dwóch jezuitów. Wszyscy trzej jezuici zajmowali cele w jasnym dormitarzu, gdzie eksplodował pocisk. Na schodach przy kuchni zakonnej Stanisława spotkała broczącą krwią służącą, Zofię Radecką, która już wtedy była przekonana, że obaj księża nie żyją. Tuż przed eksplozją odprowadzała ich pod cele, niosąc im lampę. W drodze powrotnej, gdy była już naprzeciwległym końcu dormitarza, nastąpił wybuch. Liczne odłamki zraniły kobietę w głowę, biodro i stopę. Odłamka z biodra nie zdołano usunąć i tkwił w ciele do końca życia. 

Według ksieni księdza Płukasza pierwsza odnalazła Stanisława. Zapewne z obawy przed kolejnymi eksplozjami (nadal było słychać bliskie odgłosy wybuchów) kobieta udała się do dormitarza dopiero po upływie około godziny od wybuchu. W piwnicy przekazała tragiczną informację ksieni. W międzyczasie ks. Holik wraz z furtianką Franciszką Guzikowską też udali się do dormitarza w poszukiwaniu księży, lecz ich nie znaleźli (było już ciemno). Prawdopodobnie rozminęli się ze Stanisławą. 


Franciszka Guzikowska, jedna z wieloletnich klasztornych służących, zastępowała s. furtiankę. Fot. Archiwum Klasztoru w Staniątkach


Ks. Holik postanowił jeszcze raz udać się na poszukiwanie, tym razem z gospodarzem Śledziowskim, i z użyciem latarki odkryli zwłoki jezuitów Wojciecha Płukasza i Jana Kurcza w pewnej odległości od ich cel. Ciała leżały w odległości kilku metrów od siebie. 

Superior Płukasz, leżący na boku, najprawdopodobniej zginął w wyniku wewnętrznych obrażeń. Miał nos i usta zalane krwią, ale po obmyciu twarzy nie ujawniono zewnętrznych uszkodzeń ciała. Po śladach krwi prowadzących z celi do miejsca zgonu można wnioskować, że po eksplozji zdołał jeszcze wejść do pokoju i wyjść, przemieszczając się kilka metrów po korytarzu. 

Ks. Kurcz leżał twarzą do posadzki, krew ciekła obficie z rany na prawej skroni. Najwyraźniej zginął na miejscu. 

Ofiary bombardowania Staniątek 11 grudnia 1914 r., jezuici Wojciech Płukasz i Jan Kurcz. Obraz Stanisława Bochyńskiego, 1916 r. Muzeum Klasztoru w Staniątkach


Ciała ofiar pogrzebano pod nadzorem Stanisławy dopiero 16 grudnia na klasztornym cmentarzu.

Ludzie przebywający w klasztorze, widząc rozmiar i tragiczne skutki ostrzału, zaczęli masowo opuszczać dotychczasowe schronienie. Gdy z nastaniem nocy artyleria ucichła (karabiny maszynowe strzelały do rana), jeden z oficerów rosyjskich poinformował, że udaje się pieszo do Królestwa i kto chce, może z nim iść. Francuska guwernantka, organista z żoną oraz kilka służących dziewczyn dołączyło do Rosjanina i udali się za Wisłę, w kierunku Nowego Brzeska. 

Ucieczka do Bochni

Po tragicznym w skutkach wybuchu w jasnym dormitarzu ksiądz Holik usilnie namawiał ksienię, by opuścili Staniątki. Szczerbianka postanowiła jeszcze zasięgnąć opinii u rosyjskich oficerów. Jedni radzili, by faktycznie się ewakuowała, gdyż przewidywali dalsze, jeszcze mocniejsze bombardowania. Inni wskazali jej najbardziej bezpieczne miejsce w klasztorze (wąskie przejście przy VII i VIII pokoju), które ze względu na grube mury i sklepienie oraz małą rozpiętość ścian mogło uchronić przed rażeniem pocisków.

Ostatecznie, pod silnym naciskiem ks. Holika, ksieni zdecydowała się wyjechać z klasztoru do Bochni jeszcze w nocy, gdy bombardowanie ustało.

Naprędce spakowano najważniejsze rzeczy, pościel, wiktuały. Widząc te przygotowania do ucieczki, fornale i służący zaczęli się stanowczo domagać wypłaty pensji. Ksieni tłumaczyła się im natłokiem przygotowań do podróży. W swoich wspomnieniach nie wyraziła się jednoznacznie, czy zaspokoiła żądania wierzycieli.

Zdając sobie sprawę z niebezpieczeństw grożących w czasie podróży, na przykład napadów, uprosiła rosyjskiego oficera, aby przydzielił jej żołnierza jako przewodnika i ochronę. Oficer wyznaczył do tej roli bardzo poczciwego Moskala i wyposażył go w stosowną przepustkę. Przed wyruszeniem w podróż ksiądz Holik udzielił wszystkim obecnym komunii świętej, nawet po kilka razy – do wyczerpania komunikantów z kielicha. 

Po zgaszeniu wiecznej lampy i pożegnaniu zwłok zabitych jezuitów odjeżdżający pożegnali grupę kobiet pozostających w klasztorze. Były to: panie Wesołowskie (współwłaścicielki dóbr) i służące – gospodyni Stanisława Charytan, Franciszka Guzikowska (zastępowała furtiankę), kościelna Anna Jezorówna, kucharka Franciszka Nazimkowa, 90-letnia Anna Mrozowska, 80-letnia Zofia Radecka, krawcowa Marianna Wajdówna i najmłodsza, Maria Kurelówna. 


Franciszka Guzikowska i Maria Kurela (w stroju krakowskim), służące klasztorne. Fot. Archiwum Klasztoru w Staniątkach 

Około trzeciej nad ranem uciekinierzy – ksieni, konwerska s. Eufrozyna Montwiłło, przełożona służebniczek s. Józefa Nowak, służebniczka s. Paula Kielar oraz ks. Jan Holik zajęli miejsca w pace na wozie (służącym na co dzień m.in. do transportu ziemniaków ). Niestety pojawił się problem, gdyż konie, zachęcane przez woźnicę na różne sposoby, w tym bicie, za nic nie chciały ruszyć. Zmieniono zaprzęg na inny, którym chciał się ewakuować z rodziną jeden z parobków. Konie ruszyły, ale tuż za stodołami folwarcznymi – podobnie jak poprzedni zaprzęg – odmówiły posłuszeństwa. Stawały dęba, kładły się itd. 


Wyjazd ksieni Szczerbianki, s. Eufrozyny Montwiłło, przełożonej sióstr służebniczek - s. Józefy Nowak, s.s. Pauliny Kielar i jezuity Jana Holika do Bochni 12 grudnia 1914 r. ok. 3:00. Obraz Stanisława Bochyńskiego, 1916 r. Muzeum Klasztoru w Staniątkach                                                                                                                                                                 


Nieskuteczne próby odjazdu trwały około godziny i w końcu zdecydowano się na podróż pieszo wzdłuż szlaku kolejowego (sztreką) przez Puszczę Niepołomicką. Furmana z rzeczami zawrócono, przydzielając mu zaufanego włościanina Franciszka Śledziowskiego. Po ustaniu trudności mieli spróbować dostarczyć pakunki do Bochni do jednej z plebanii, co faktycznie zrobili. Ksieni zabrała tylko szkatułkę z papierami wartościowymi klasztoru, a służebniczki – manatki osobiste oraz koszyk. Grupa kontynuowała podróż z eskortującym ją żołnierzem na koniu, z założonym bagnetem na karabinie. W lesie kilka razy byli kontrolowani przez rosyjskie patrole. Nie przepuszczono ich przez most kolejowy na Rabie i musieli nadłożyć drogi, by przejść drewnianą, prowizoryczną przeprawą. Po ośmiogodzinnym marszu dotarli do wynędzniałej z braku żywności Bochni. 


Marsz ksieni Szczerbianki, s. Eufrozyny Montwiłło, przełożonej sióstr służebniczek - s. Józefy Nowak, s.s. Pauliny Kielar i jezuity Jana Holika do Bochni 12 grudnia 1914 r. po rezygnacji z podwody, z powodu odmówienia posłuszeństwa zaprzęgu. Obraz Stanisława Bochyńskiego, 1916 r. Muzeum Klasztoru w Staniątkach  


Kontynuacja ostrzału

Ostrzał Staniątek i okolicy nie ustawał przez kolejne dwa dni. Pociski wyrywały leje w ogrodzie zakonnym, uderzyły w budynek z młynem parowym, niszczyły kolejne fragmenty dachu klasztornego. Jeden pocisków wpadł do pokoju przeoryszy, wyrywając drzwi i burząc ścianę. Ołowiane kulki ze szrapnela kompletnie posiekały całe wyposażenie. Bomby zburzyły także dwa kominy.

W niedzielę 13 grudnia Austriacy bombardowali klasztor od samego rana. Duży pocisk eksplodował w nowicjacie, niszcząc sypialnię konwersek i przyległy do niej pokój. Inne wpadły do dwóch cel w ciemnym dormitarzu od strony ogrodu zakonnego. Uderzenie w ścianę chóru od strony zachodniej osłabiły drzewa, o które pocisk zawadził. Jedna ze ścian oficyny, od strony stawu, została podziurawiona szrapnelem.

Wszystkie budynki opactwa zostały w większym lub mniejszym stopniu uszkodzone. Podworce zostały stratowane końmi i forszpanami, parkany zniszczone, wszędzie walała się słoma. Pomieszczenia były zalane opadami i zasypane śniegiem. Doliczono się około 1300 wybitych szyb.

Koniec ostrzału klasztoru i odejście Rosjan

14 grudnia austriacka artyleria jeszcze strzelała, ale pociski nie uderzały już w klasztor, lecz przelatywały nad Staniątkami i raziły dalsze cele. Przed wieczorem dało się zauważyć dość niezwykły ruch wśród Rosjan. Franciszek Śledziowski zagadnął w tej sprawie żołnierza – jak się okazało, ordynansa jednego z dowódców, Polaka z pochodzenia. Ten mu wyjawił w wielkiej tajemnicy, że tej nocy wojsko planuje odwrót, 35 kilometrów na wschód. Oczywiście Śledziowski – też „w tajemnicy” – podzielił się tą radosną wiadomością w klasztorze.  

Faktycznie z nadejściem nocy, po cichu, formacje rosyjskie opuszczały opactwo przez bramę obok rezydencji, kierując się na wschód. Przemieszczając się przez Puszczę Niepołomicką, Rosjanie podcinali drzewa w celu utrudnienia Austriakom działań pościgowych.

Austriacy w Staniątkach

15 grudnia około południa w Staniątkach pojawiły się pierwsze, kilkunastoosobowe patrole austriackie. Przeszukiwali wieś w poszukiwaniu Rosjan, a także przeprowadzili rewizję w klasztorze. Wieczorem gospodyni Stanisława podjęła 15 oficerów kolacją. Znużeni żołnierze unikali miejsc, w których spali Rosjanie, z obawy przed „moskiewskimi wszami”. Na drugi dzień kapelan wojskowy, franciszkanin, odprawił mszę świętą dla zgromadzonych w kościele mieszkańców i służby kościelnej.

Korespondenci „Czasu” we wsi i powrót ksieni

17 grudnia w południe do Staniątek przyjechali korespondenci krakowskiego „Czasu”, Hopcas i Noskowski. Po klasztorze oprowadzał ich rektor krakowskiego kolegium jezuickiego ks. dr Jan Roth. Dziennikarze oglądali zniszczenia, robili zdjęcia, a także wysłuchiwali relacji mieszkańców. Uzyskane informacje umieścili w dwóch wydaniach gazety – porannym i wieczornym z 21 grudnia. Artykuły były przedrukowywane i uzupełniane w innych czasopismach (np. w „Ilustrowanym Kuryerze Codziennym”, „Nowej Reformie”), a po przetłumaczeniu ukazały się na Śląsku, Morawach, w Czechach, Niemczech, Włoszech, a nawet w Ameryce. 


Artykuł na temat zbombardowania klasztoru w krakowskim „Czasie”, nr 634 z 21 grudnia 1914 r., wyd. poranne. Polona 


Tego samego dnia wieczorem do klasztoru wróciła ksieni z księdzem Holikiem i przełożoną ss. służebniczek Józefą Nowak.


Powrót ksieni z Bochni przez wysadzony most na Rabie, 17 grudnia 1914 r. Obraz Stanisława Bochyńskiego, 1916 r. Muzeum Klasztoru w Staniątkach


Biskup Sapieha w Staniątkach

4 stycznia 1915 r. przyjechał do Staniątek książę biskup Adam Stefan Sapieha ze swoim bratem, księciem Pawłem i prezesem Towarzystwa Galicyjskiego Czerwonego Krzyża, hrabią Zygmuntem Łączyńskim. Po obejrzeniu klasztoru i rezydencji biskup zaprosił ksienię do Krakowa na odpoczynek, obiecując, że poczyni starania u władz austriackich o rekompensatę za zniszczenia spowodowane bombardowaniem. Jakiś czas później Sapieha jeszcze raz odwiedził Staniątki w towarzystwie bratowej, księżnej Pawłowej i siostrzenicy, hrabiny Szeptyckiej. 

Prawdopodobnie z poparciem biskupa ksieni skutecznie wystąpiła do władz austriackich o przydzielenie jej pracowników (jeńców rosyjskich) w zamian za robotników, którzy zostali wcieleni do c.k. armii (będzie o tym w innym rozdziale). Nadchodziła wiosna i nie było komu obrabiać pola.

Reaktywacja szpitala

W lutym ksieni wystąpiła do władz wojskowych z propozycją ponownego utworzenia szpitala polowego dla 100 rannych i chorych, oferując tym razem tylko lokum i obsługę. Nie stać było klasztoru na ponoszenie kosztów utrzymania. Na sale chorych, pomieszczenie opatrunkowe i kancelarię przeznaczono nieuszkodzone sale szkolne. 26 lutego do klasztoru przybył węgierski komendant szpitala z 25 sanitariuszami i wyposażeniem medycznym. Na prośbę komendanta ksieni przystała na zwiększenie liczby łóżek o 36. Pierwsi pacjenci przybyli 4 marca. W Wielką Sobotę urządzono dla nich w jednej z sal święcone, pozyskując brakujące produkty ze wsi i z Krakowa.

Szpital przyjął również 65 rekonwalescentów po tyfusie. Poprzedzono to podwójnym szczepieniem wszystkich zakonnic przebywających w klasztorze, w tym ksieni.

Wobec zagrożenia ponownym atakiem Rosjan, 28 kwietnia ewakuowano chorych i wywieziono ich do Wadowic, pozostawiając na miejscu służbę sanitarną i wyposażenie szpitala. Wykorzystano ten czas na parową dezynfekcję pomieszczeń i sprzętu. 

Do klasztoru z kolei przybywali uciekinierzy spod Tarnowa. W opactwie kwaterowało także wojsko niemieckie, które wyruszało pod Tarnów na decydującą bitwę z Rosjanami. Pierwsi Prusacy (170 huzarów) przybyli 21 kwietnia. Oficerowie byli zaskoczeni gościnnością i uprzejmością ksieni.

Na prośbę komisarza bocheńskiego starostwa i wójta Staniątek ksieni przyjęła sześcioro dzieci w wieku od 2 do 13 lat, których rodzice – podejrzani o szpiegostwo – zostali aresztowani. Po dwóch tygodniach za zgodą starostwa dzieci zabrała krewna rodziców przybyła z Królestwa Polskiego.

9 maja, w związku ze zwycięstwem wojsk sprzymierzonych w walce o Tarnów, szpital został rozwiązany, a personel i wyposażenie przeniesione bliżej Tarnowa.

Jeńcy rosyjscy w klasztorze

Ksieni uzyskała od władz austriackich wsparcie w postaci siły roboczej – 20 jeńców. Wykonywali oni różne prace, w tym remontowe po uszkodzeniach i zniszczeniach budynków, a także polowe. Mieli dobre warunki bytowe i ksieni była z nich zadowolona. Mężczyźni zdawali sobie sprawę z tego, że w tym całym wojennym nieszczęściu szczęście się do nich uśmiechnęło. Niestety dwóch z nich zmarło na jedną z wciąż jeszcze panoszących się chorób zakaźnych. 

Po wojnie dwóch rosyjskich jeńców postanowiło pozostać w Staniątkach i założyć tu rodziny. Obaj służyli w 48 Odeskim Pułku Piechoty 12 Dywizji Piechoty 12 Korpusu 3 Armii Imperium Rosyjskiego.


Wśród żołnierzy 48 Odeskiego pułku piechoty – lejtnant Jakub Fryłow (siedzi pierwszy z prawej) i kapral Józef Adamowski (leży po prawej). Obaj jako jeńcy rosyjscy zostali skierowani do pracy w klasztorze, a po zakończeniu wojny założyli rodziny w Staniątkach. Fot. archiwum rodzinne Janusza Fryłowa


 Jeden z mężczyzn, dowódca plutonu lejtnant Jakub Fryłow (1888-1950), pochodzący z guberni tulskiej, ożenił się z wdową, Petronelą Sowińską z Rudków. Kobieta miała już dwie córki, Marię i Teofilę. Z Fryłowem doczekali się jeszcze czworga dzieci – dwóch synów, Józefa i Edwarda oraz dwóch córek, Anny i Janiny (obie zmarły w wieku kilkunastu lat). Ksieni miała do Fryłowa zaufanie i z czasem powierzyła mu funkcję magazyniera w staniąteckim folwarku, a także przydzieliła mu z klasztornego lasu drewno na budowę domu.


Na fot. po lewej Petronela (1889-1963) i Jakub (1888-1950) Fryłowie z synami Józefem i Edwardem w parku klasztornym, 1925 r. Z prawej Jakub Fryłow, l. 40. ub. wieku. Archiwum rodzinne Janusza Fryłowa

Drugim osiadłym w Staniątkach Rosjaninem był były podwładny Fryłowa, kapral Józef Adamowski (1894-1970), pochodzący z Domaniwki w obwodzie mikołajowskim na Ukrainie. Najpierw pracował jako stolarz i cieśla. W latach 30. ub. wieku był kościelnym. Ożenił się ze staniątczanką, Anielą Gwoździówną. Mieli pięć córek i czterech synów, w tym Józefa, w czasie II wojny światowej aresztowanego i zastrzelonego przez Niemców, członka miejscowej placówki Narodowej Organizacji Wojskowej. Sam Adamowski senior ps. Spokojny należał od sierpnia 1944 r. do staniąteckiej placówki Armii Ludowej. On również otrzymał od opactwa drewniany budulec na dom. Po II wojnie światowej był przez dwie kadencje przewodniczącym Prezydium Gminnej Rady Narodowej w Targowisku. 


Na fot. z lewej kpr. Józef Adamowski (1894-1970) w rosyjskim wojsku. Po prawej Aniela i Józef Adamowscy przed swoim domem w Staniątkach, l. 60. ub. wieku. Archiwum Ewy Czaplak, wnuczki Adamowskich




Komentarze

Popularne posty